środa, 3 września 2014

Boiling Lake

Czy wspominałam już, że Krzysiek ma wyjątkową łatwość nawiązywania kontaktów i po pięciu miesiącach na Dominice zna już prawie każdego mieszkańca okolicy? Trzeba przyznać, że jest to talent, który czasem ułatwia nam życie tutaj. Poznał mnie na przykład z niejakim Alvinem, który zajmuje się oprowadzaniem turystów po Dominice. Wypytałam go zatem o poziom trudności różnych interesujących mnie szlaków.

Któregoś dnia znowu spotkałam Alvina na przystani, pogadaliśmy chwilę (to na prawdę przemiły człowiek o oczach słodkiego cielaczka i takimż intelekcie, dodatkowo mówi strasznie bełkotliwie i nie zawsze go rozumiem, więc rozmowa z nim to przyjemność porównywalna do wjeżdżania pod górę na rowerze o sflaczałych oponach). W końcu udało mu się jednak przekazać informację, że za dwa dni jest umówiony z jakimiś Duńczykami na wycieczkę na Boiling Lake (czyli Wrzące Jezioro) i jeśli mam ochotę, to mogę dołączyć. Cena jak dla mnie, po znajomości EC$100, Duńczycy mieli podobno uiścić te samą kwotę w dolarach amerykańskich. Czuję, że mogłam się jeszcze potargować, ale nie miałam już siły podjeżdżać pod następną górę;-).

Oferta była kusząca, bo był to czas, kiedy zaczynała mnie już rozpierać chęć zobaczenia większego kawałka Dominiki, a Piotrek stanowczo nie dawał się odciągnąć od łodzi twierdząc, że zostawianie Kimy pod opieką Krzyśka nie skończy się dobrze. Trasa na Boiling Lake to jakieś pięć, sześć godzin trekkingu przez pokryte dżunglą góry, więc wyprawa w pojedynkę raczej odpadała. 
Ostatecznie zdecydowałam się wybrać na tę wycieczkę, bo podejrzewałam, że będzie to jedyna okazja, żeby zobaczyć to jeziorko (i nie pomyliłam się, Piotruś nigdy nie znalazł czasu, żeby tam pójść). A jest co oglądać, bo to drugie największe na świecie wrzące jeziorko po jeziorze Frying Pan w Nowej Zelandii. 

W umówionym dniu Alvin przyjechał po mnie do Loubiere, mówiłam mu, że spokojnie możemy spotkać się w Roseau, bo ja się sama poruszam po Dominice, ale pomimo tego, że w Roseau są tylko dwa przystanki autobusowe, nie udało nam się ustalić, na którym powinniśmy się spotkać... Umówiliśmy się na 9.30, ale gdy dotarłam na brzeg o 9.00, aby jeszcze pójść do sklepu po coś do jedzenia na drogę, Alvin już na mnie czekał i ponaglał mówiąc, że trasa jest długa i im szybciej wyruszymy tym lepiej, a poza tym o 9.30 odjeżdża z Roseau bus w góry...

Pojechaliśmy do stolicy, wysiedliśmy na obrzeżach i pomaszerowaliśmy do Ogrodu Botanicznego na drugi przystanek. Po drodze Alvin cały czas rozglądał się za Duńczykami, wyszło na to, że z nimi również nie był w stanie umówić się w żadnym konkretnym miejscu. Dotarliśmy na przystanek, na którym ich nie było. Sugerowałam, że może by do nich zadzwonić, ale okazało się, że nie wziął od nich numeru telefonu i że od kiedy umawiał się z nimi na tą wycieczkę pięć dni temu, to nie miał z nimi kontaktu... Pojechaliśmy więc busikiem w góry, Alvin liczył, że może oni już tam pojechali i czekają na nas przy szlaku. Niestety na górze potomków Wikingów również nie było, Alvin jęczał, że pewnie przyjechali wcześniej i już sobie poszli. Czyżby na konkretną godzinę również się z nimi nie umówił? Żal mi go było, bo wiedziałam, że to oni mieli być dla niego głównym źródłem zarobku. Obawiałam się czy mi on teraz nie zrezygnuje z wycieczki, kiedy ja się już nastawiłam i wstałam o świcie (tzn. o 8.00 ;-)) i przejechaliśmy już taki kawał drogi. Trochę się też martwiłam, że będę musiała sama przez cały dzień oprócz plecaka dźwigać na barkach ciężar rozmowy z moim przewodnikiem. 

Na szczęście Alvin nie zrezygnował z wyprawy. Zakupiliśmy sobie po woreczku przysmaku ze zlepionych czymś korzennym wiórków kokosowych. Gdyby nie dominująca nuta kardamonu, którego nie znoszę od czasu, gdy na trzy dni powaliło mnie pół czareczki masala chai w Indiach, byłoby to całkiem smaczne. W każdym razie było to mocno słodkie i energetyczne, więc w góry jak znalazł. 

Wreszcie wyciągnęłam aparat z plecaka, bo już pojawiły się pierwsze ciekawe roślinki, a i widoczki zaczynały się robić coraz bardziej godne uwieczniania i ruszyliśmy na szlak. 





Patrzę teraz, że wstęp mi wyszedł nieco przydługi, także aby nie zamęczyć czytelników relację ze szlaku przenoszę do następnego wpisu, który pojawi się już wkrótce :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz