poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jak dotarłam na Dominikę

Ogólnie nie boję się latać samolotem, a podróżować uwielbiam. Nie zmienia to jednak faktu, że nie lubię przemieszczania się z miejsca na miejsce na długich odcinkach, a zwłaszcza, kiedy jeszcze trzeba się po drodze przesiadać. Lotniska mnie stresują, zawsze boję się, że zapomniałam jakichś ważnych dokumentów, że czegoś nie dopatrzyłam i że na pewno spóźnię się na samolot. Jest trochę łatwiej kiedy lecę z kimś, bo to zawsze raźniej i mniejsza szansa, że coś się przegapi. Na Dominikę wypadło mi jednak lecieć samej. Piotrek musiał być tam wcześniej, żeby doprowadzić łódź do stanu mieszkalnego, a ja miałam jeszcze do pozałatwiania parę spraw w Londynie.

Dominika nie ma międzynarodowego lotniska, co znacznie utrudnia dotarcie na nią, choć, z drugiej strony, jest to też jej wielką zaletą, bo dzięki temu omija ją główny ruch turystyczny. Niestety wszelkie połączenia lokalne są zupełnie nieskoordynowane z przylotem samolotów interkontynentalnych na sąsiednie wyspy i praktycznie nie da się na nią dolecieć w jeden dzień. Po dwóch tygodniach intensywnych poszukiwań, w czasie których wielokrotnie przeklęłam Dominikę za jej niedostępność, zdecydowałam się na połączenie przez Paryż i Martynikę, nocleg na tej francuskiej wyspie i następnego dnia prom na Dominikę. Było to o tyle korzystne, że na Martynice lotnisko i port są blisko siebie, jak również dlatego, że Kima stoi na cumie niedaleko portu w Roseau, podczas gdy lotnisko jest po drugiej stronie wyspy. Płynąc promem można więc było uniknąć kosztownego przejazdu przez obie wyspy, które w przypadku połączeń przez Antiguę, St Lucię czy Barbados byłyby nieuniknione.

Plan był dobry o 7.00 rano wylot z Heathrow do Paryża - Orly. Tam trzy godziny na przesiadkę, akurat, żeby się przenieść na drugi terminal i wypić kawkę. Potem dziewięciogodzinny lot na Martynikę, taksówka do hotelu blisko portu, jakaś przyjemna karaibsko-francuska kolacyjka i wieczorny spacer po Fort de France, a następnego dnia o 14.00 prom na Dominikę i w objęcia mego opalonego mężczyzny. Wszystko zaplanowane ze szczegółami i pod kontrolą, żeby było jak najmniej stresu w podróży.

Jak to jednak w życiu bywa, miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Na początku wszystko szło gładko i zgodnie z planem: dotarłam na Heathrow na czas pod eskortą moich dwóch kochanych przyjaciółek, które wstały razem ze mną o morderczej 4.00 rano, aby odwieźć mnie na lotnisko i wypić tam jeszcze ostatnią pożegnalną kawkę. Po łzawych pożegnaniach z rozdartym sercem poszłam do samolotu. Po jakiejś godzinie, w czasie której siedzący obok mnie pan w garniturze nerwowo stukał w laptopa przygotowując jakąś ważną prezentację dla znanej sieci francuskich hipermarketów a płynący od niego zapach stresu wywoływał u mnie niepohamowaną radość z zamiany pracy w korporacji na rzecz życia trampa, wylądowałam w Paryżu. Odebrałam bagaż i przetoczyłam się z nim na drugi terminal. Odprawiłam się i poszłam na kawę i pain au chocolate. Muszę przyznać, że kawa na lotnisku Orly była najdroższą (4 euro) i zarazem najpaskudniejszą kawą jaką piłam od lat. Ogromne rozczarowanie, bo przecież kawa we Francji z reguły jest dobra. Dobrze, że chociaż pain au chocolate spełniła moje oczekiwania.



Kolejne rozczarowanie spotkało mnie gdy wsiadłam do samolotu. Kiedy rezerwowałam siedzenie w samolocie dzień wcześniej było sporo wolnych miejsc, więc liczyłam, że będę mogła rozłożyć się na trzech fotelach i pospać, jednak samolot był pełny i nie było szans na rozprostowanie nóg. Na dodatek prawie przez 3/4 trwania lotu były straszne turbulencje i trzeba było mieć zapięte pasy, bo samolotem rzucało na wszystkie strony.

Na ogół dobrze znoszę podróże samolotem, ale na długich trasach i przy dużych turbulencjach mój organizm radzi sobie słabo. Tak było i tym razem, kiedy wreszcie samolot zaczął zniżać się do lądowania, a za oknami pojawiły się wyspy i niebieskie laguny mój żołądek zbuntował się i postanowił pozbyć się samolotowego obiadku tą samą stroną, którą go przyjął. Zamiast robić zdjęcia Karaibów z lotu ptaka siedziałam skulona nad papierowym woreczkiem zastanawiając się czy go na pewno wystarczy na całe lądowanie.

Na lotnisku w Fort de France był tłok nie z tej ziemi, a ja wcale nie czułam się dużo lepiej. Dodatkowo upał, którego tak wyczekiwałam, wcale nie poprawiał mojego samopoczucia. W tym samym czasie lądowały 3 międzynarodowe samoloty, więc kolejka do jedynego taśmociągu z bagażem była ogromna. Przy wciąż ogarniających mnie mdłościach nie byłam w stanie stać w tym tłumie i wypatrywać swojego plecaka. Zgłosiłam się więc do obsługi lotniska, gdzie przydzielono mi masywnego pana, który w 5 minut zlokalizował i zgarnął mój bagaż i przeciągnął mnie przez odprawę. Proponowano mi nawet leżankę i lekarza, ale miała na mnie czekać taksówka z hotelu, więc zależało mi aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Mój opiekun wyprowadził mnie zatem, ale ponieważ w tłoku ludzi i samochodów nie udało mi się odnaleźć czekającej na mnie taksówki, złapał inną - wielkiego wymuskanego mercedesa z przesympatycznym starszym panem kierowcą.

Po drodze był korek nie z tej ziemi. Mimo że byliśmy na autostradzie samochody prawie się nie ruszały, a mnie znowu robiło się coraz bardziej niedobrze. Strasznie się bałam, że zabrudzę temu miłemu panu jego wychuchany samochód, a w tym korku nie było nawet gdzie zjechać, gdybym potrzebowała. 

W końcu jednak po podróży, która dla mnie trwała całe wieki, udało się dotrzeć do hotelu. Pan kierowca zaniósł mój bagaż na recepcję, wytłumaczył po francusku obsłudze hotelu, że źle się czuję i na dodatek policzył mi za kurs mniej niż wskazywał licznik. Pomyślałam, że to pewnie z radości, że jednak mu nie zarzygałam tapicerki.

W hotelu na wieść, że jestem chora przydzielono mi lepszy pokój na szczęście tuż przy recepcji i już mogłam pędzić, by przywitać się czule z toaletą. Powitania trwały przez cały wieczór, aż wreszcie padłam i udało mi się zasnąć. Nic nie wyszło ani z mojej pierwszej kolacji na Karaibach ani ze spaceru. Najgorsze, że rano wcale nie było lepiej. Dostałam piękne śniadanie do pokoju,


 ale z tego wszystkiego byłam w stanie zjeść tylko jedną suchą bułkę, którą z resztą i tak zaraz wróciła tą samą drogą, którą weszła.

Prom miałam o 14.00, lecz szanse, że będę w stanie na niego dotrzeć były coraz bardziej marne. Najbardziej martwił mnie fakt, że następny prom odpływał w sobotę, a była dopiero środa. Piotrek w międzylocie sprawdził połączenia samolotem na czwartek i powiedział mi, że mam dwa loty: jeden o 10.00 a drugi o 14.00, więc istniała jakaś alternatywa, jednak póki co nie byłam w stanie planować  opcjonalnej podróży. Mój stan w ciągu dnia się nie poprawił, więc byłam zmuszona odpuścić sobie prom i przedłużyć nocleg w hotelu o jeszcze jedną dobę. Poprosiłam również, aby wezwano mi lekarza.

Pan doktor zjawił się w ciągu godziny. Oczekiwałam lekarza, a w drzwiach pojawił się francuski Adonis! Wysoki, opalony blondyn z kręconymi włosami i trzydniowym zarostem. Już sam jego widok mnie na moment uzdrowił, chyba tylko po to bym zdała sobie sprawę z tego, jak wyglądam po całej dobie wymiotowania i, że raczej nie mam co liczyć, by on odwzajemnił się zainteresowaniem moją powierzchownością. Tak jak podejrzewałam, boski doktor zachował pełen profesjonalizm i nie splamił się żadnym niestosownym spojrzeniem, a przynajmniej nie wtedy, gdy byłam odwrócona do niego twarzą. Przepytał mnie za to z objawów i historii choroby. Muszę przyznać, że była to najbardziej sexy rozmowa o rozwolnieniu i wymiotach jaką miałam w życiu, i gdy tak mówił do mnie z tym swoim pięknym francuskim akcentem temat konwersacji w zasadzie przestał być istotny. Co prawda, odrobinę trudno było mi się skoncentrować na odpowiedziach, lecz zgoniłam to na karb osłabienia. W końcu zdiagnozował jakąś infekcję wywołaną zapewne przez wspaniały obiadek z samolotu i, jakżeby inaczej,  zaaplikował iniekcję...

Nie wiem, czy to zastrzyk czy wygląd pana doktora powalił mnie do tego stopnia, że po wyjściu mego pięknego uzdrowiciela osłabłam już kompletnie i natychmiast padłam. Budziłam się całkiem nieporzytomna kilka razy w nocy, aby napić się wody i zjeść kęs bułki i z powrotem zapadałam w ciężki sen. W końcu nad ranem oprzytomniałam na tyle, że byłam w stanie pójść pod prysznic. Później zdecydowałam się zarezerwować bilet na samolot o 14.00, żeby jeszcze mieć czas się pozbierać. Zastrzyk uleczył mój żołądek, ale byłam jeszcze mocno osłabiona. Gdy jednak zajrzałam w internet przekonałam się, że Piotrek coś źle doczytał i samolot na Dominikę był tylko jeden o 10.00 z przesiadką na Barbadosie o 14.00. Spojrzałam na zegarek, była 7.30, na lotnisku musiałam być najpoźniej o 9.00 a dojazd w porannych korkach mógł zająć około 40 minut. To oznaczało, że mam niecałą godzinę na spakowanie się, kupno biletu i zamówienie taksówki. Na szczęście udało mi się ogarnąć, choć mój bagaż zdecydowanie nie był spakowany wzorowo, i nawet jeszcze pognać do hotelowej restauracji po coś do jedzenia na drogę. Minęłam szwedzki bufet z tacami pełnymi przeróżnych kolorowych owoców, francuskich ciastek, serów, wędlin i innych frykasów, którym mój wymęczony żołądek i tak by pewnie tego dnia nie podołał i wygrzebałam dwie suche bułki, które jeszcze udało mi się wcisnąć do torebki.

Dotarłam na lotnisko, gdzie usłyszałam, że nie mogę zostać odprawiona, bo mam bilet w jedną stronę, a nie jestem obywatelką Dominiki. Moje tłumaczenia, że będę Dominikę opuszczać łodzią na nic się zdały, bo nie miałam przy sobie żadnych dokumentów potwierdzających ten fakt. Moje zdziwienie sięgnęło szczytu. Pomyślałam, że chyba przyjdzie mi już zostać na Martynice na dobre, bo coś nie idzie mi wydostawanie się z tej wyspy. Nie był to jednak czas na użalanie się nad sobą, zadzwoniłam do Roberta, żeby jako kapitan potwierdził pani z odprawy, że na pewno odpłynę z Dominiki łodzią. Pani przesłuchiwała go przez dobre 10 minut, i w końcu oddała mi telefon. Powiedziała mi, że muszę iść do stanowiska linii lotniczych i że tam wszystko będzie załatwione. Niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc przetoczyłam się z bagażami przez całe lotnisko do kasy, gdzie wydano mi lipny bilet powrotny. Gdy wróciłam z powrotem do odprawy pani służbistka z uśmiechem pozwoliła mi przejść. Nareszcie pojawiła się szansa, że dostanę się na Dominikę!

Wsiadłam do samolociku wielkości autobusu by po niecałej godzinie wylądować na płaskim jak krowi placek Barbadosie.

Barbados
Później wystarczyło poczekać 3 godzinki na lotnisku, by znowu wsiąść do niewiele większego samolotu, tym razem już nareszcie na Dominikę.

Jak człowiek lepiej się poczuje, to loty nad Karaibami są naprawdę urzekające. Wyspy, laguny, a nawet sam kolor morza nie pozwalają oderwać wzroku od okna.

Morze Karaibskie
Wreszcie moim oczom ukazały się zielone wzgórza mojej docelowej destynacji. Ten widok uradował mnie niezmiernie, bo już z lotu ptaka widać było, że to wyspa w niewielkim stopniu tylko upstrzona śladami ludzkiej obecności, a w ogromnej większości pokryta dżunglą. Dzika przyroda, przecież po to tu jadę!

Dominika




Piotrek czekał na mnie na lotnisku i przejął kontrolę nad ostatnią częścią podróży. Teraz już tylko została nam godzinna jazda taksówką przez zachwycające góry Dominiki, która tylko potwierdziła, że to miejsce, którego szukałam...


8 komentarzy:

  1. Dorota, super przygoda - zazdroszczę:) to zdjęcie Dominikany w większości zielone - wspaniałe. Strasznie brakuje mi przyrody właśnie w moim miejscu zamieszkania, rozumiem tę tęsknotę w 100%.
    No i opisuj jak najwięcej, będę czytać:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, czekamy na wiecej, buziaki:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, ty to zawsze musisz z jakimis przygodami podrozowac ;) Ale ciesze sie, ze w koncu udalo ci sie tam dotrzec :) Pisz i wrzucaj duzo zdjec, bo jestem bardzo ciekawa jak sie wam tam zyje :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha, no jasne, nie byłabym sobą, jakbym gdzieś pojechała i od razu tego miejsca nie zarzygała ;)

    Dziewczyny, dzięki za komentarze, bardzo mi miło, że ktoś to czyta :) Podwójnie mnie to motywuje do pisania, więc pewnie coś nowego się wkrótce pojawi :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie rozumiem dlaczego wpis nie jest opatrzony zdjeciem francuskiego doktora.... - widzx

    OdpowiedzUsuń
  6. Ech, bardzo żałuję, ale nie było jak zrobić. Nie byłam przygotowana na takie cudo i nie ukryłam kamery zawczasu ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Uśmiałam się do łez:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo i również z tego powodu, że po tylu latach jeszcze ktoś tu czasem zagląda :-)

      Usuń