czwartek, 24 kwietnia 2014

Mój pierwszy dzień na Dominice


Następnego dnia po przyjeździe pojechaliśmy do oddalonego o niecałe trzy kilometry Roseau, które jest stolicą Dominiki. W czasie podróży zostałam przeszkolona z przemieszczania się po wyspie.

Jedynym rodzajem transportu publicznego są tutaj piętnastoosobowe busy, które zatrzymuje się jak taksówki machając ręka i za drobną opłatą jedzie się, po to by wysiąść tam, gdzie nam pasuje, bus zatrzyma się na żądanie. Jedynie w Roseau jest kilka konkretnych przystanków, ale i tam można złapać busa gdziekolwiek i wysiąść w równie dowolnym miejscu. Czasami zdarza się nawet, że kierowca da się namówić na zmianę trasy i pojedzie z nami tam, gdzie sobie zażyczymy. Lokalni pasażerowie są do tego przyzwyczajeni, więc nie będą się dziwić ani protestować, że wszystkim przyszło poświęcić dodatkowe pół godzinki, by wziąć udział w załatwianiu czyichś spraw, a jeśli będzie trzeba to jeszcze chętnie pomogą.

Roseau, jak większość karaibskich stolic, które dotychczas poznałam, tylko momentami przypomina miasto, a w rzeczywistości jest rozległą wioską. Gwarną i kolorową.

Rynek z pamiątkami dla turystów, kiedyś handlowano tu niewolnikami. Współczesna wersja podoba mi się o wiele bardziej...
Jeden z budynków pokolonialnych


I następny





Nie miałam zbyt wiele siły na długie spacery, więc ograniczyliśmy się do załatwienia najważniejszych spraw, typu wymiana pieniędzy i zakupy.

Tak poznałam rzeszę rakotwórczych chińskich sklepików z dobrem wszelakim, w których powietrze przepełnione zapachem tandetnego plastiku drapie w gardło i gryzie w oczy. Z tego też powodu sklepy te z miejsca przywołują na myśl niesprawiedliwy los produkującej te dobra chińskiej klasy robotniczej. Jednak wiele przydatnych przedmiotów takich jak elektronika, odzież, zabawki czy gospodarstwo domowe można kupić tylko tutaj, więc trzeba zapomnieć o szkodliwości dla zdrowia i uciemiężonym chińskim ludzie i czasem do nich zajrzeć.

Byliśmy również w banku, aby wymienić pieniądze, na lokalną walutę czyli Eastern Caribbean Dollars (dolary Wschodniokaraibskie) powszechnie zwane EC. Tu ważna uwaga, wszędzie tam, gdzie obowiązuje ta waluta pytając się o cenę warto zawsze ustalić o jakich dolarach jest mowa. Miejscowi chętnie mówią, że coś kosztuje na przykład $15, ale dopiero przy płaceniu okazuje się, że mieli na myśli dolary amerykańskie, gdyż dla wygody turystów można tu również płacić w tej walucie. Jednak US$1 to EC$2.67, więc na wszelki wypadek lepiej zawsze upewnić jakich dolarów się od nas oczekuje.

Później Piotrek zabrał mnie na roti. Jest to rodzaj cienkiego placka z mąki pszennej wypełnionego farszem mięsnym, rybnym lub warzywnym. Tego dnia, jak również każdego innego, gdy udało mi się tam zawitać, serwowano tylko farsz z kurczaka. Kawałki kurczaka gotowane są z marchewką, ziemniakiem i natką pietruszki, co sprawia, że roti kurczakowe smakuje rosołem, a przy tym jest również bardzo sycące. Po mojej prawie trzydniowej głodówce, roti było jak zbawienie, choć zjedzenie go w całości zajęło mi praktycznie cały dzień, podczas gdy teraz wciągam je za jednym zamachem.

Na koniec poszliśmy na rynek, który zachwycił mnie ilością nieznanych mi owoców i warzyw oraz rozczarował brakiem tych, na które liczyłam, czyli pomarańcz i mandarynek. Wiedziałam jednak, że ten rynek będzie często odwiedzanym przeze mnie miejscem.



Plantany, słodkie ziemniaki i papaye

Te żółte owoce to guava

Wbrew pozorom te pomarańczowe owoce, to nie dobrze nam znane pomarańcze, lecz tak zwane kwaśne pomarańcze, które smakują jak coś pomiędzy pomarańczą a grapefruitem i zdecydowanie lepsze są w popularnym tu drinku, zwanym rum punch niż na surowo

Żółte i zielone plantany



Niestety cały czas byłam osłabiona, więc na tym musieliśmy zaprzestać zwiedzanie Roseau, gdyż już dosłownie słaniałam się na nogach.

Wróciliśmy do Loubiere. Nie wspomniałam jeszcze, że Piotrek wynajął domek przy przystani na dwa pierwsze dni, żebym po zatruciu nie musiała od razu mierzyć się z chorobą morską. Dzięki temu mogłam się trochę zregenerować i spędzić jeszcze chwilę na lądzie przed przeprowadzką na morze. Teraz jednak popłynęliśmy na parę godzin na łódkę, bo Piotrka już ciągnęło do niedokończonych projektów, a ja w tym czasie miałam powoli przyzwyczajać się do bujania.

Rufa Kimy była wielkim warsztatem pracy z walającymi się narzędziami, częściami i resztkami styropianu. Kuchnia i łazienka zdecydowanie potrzebowały gruntownego czyszczenia i żal mi było mojego kochającego porządek Piotrusia, że musiał przesiedzieć dwa tygodnie w takim syfie, bo pochłonięty priorytetowymi naprawami nie mial czasu zabrać się za porządki (a przynajmniej tak twierdził ;-)). Z drugiej strony wiedziałam już jakie zadania czekają mnie w najbliższych dniach...

Na szczęście, gdy opanowując mdłości dotarłam na dziób, czyli do naszej sypialni, przekonałam się, że ona również została potraktowana priorytetowo. Czekało na mnie czyste, przytulnie wymoszczone gniazdko. Następnego dnia, kiedy wreszcie wprowadziłam się na Kimę, moglam się w nim wygodnie rozgościć.


Zdjęcie trochę nieostre, ale robiłam na szybko, by jak najprędzej wyjść z powrotem na pokład, bo zaczynały mnie ogarniać mdłości :-)
P.S. Obiecuję, że w następnym wpisie nie będzie już nic o zatruciach i chorobach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz