wtorek, 8 kwietnia 2014

Kima i parę uzupełniających szczegółów

Łódź, na której mieszkamy nazywa się Kima. Jest ona głównym powodem naszego pobytu na Karaibach i będzie też jedną z centralnych bohaterek tego bloga. Wypadałoby zatem przedstawić ją nieco bliżej. 

Kima

To panna już całkiem pełnoletnia, ma około dwudziestu paru lat. O jej przeszłości wiadomo tyle, że przez 20 lat należała do pewnej kobiety, która mieszkała na niej tu na Karaibach. Gdy pani ta przekroczyła siedemdziesiątkę musiała przenieść się na ląd, bo zdrowie przestało jej pozwalać na życie na morzu. Łódź kupił od niej pewien bogaty człowiek, kolega Roberta. Człowiek ten nie miał pojęcia o żeglowaniu, ale potraktował Kimę jako inwestycję. Została ona zadokowana na Grenadzie i tam przestała sobie samotnie dwa lata, gdyż nowy właściciel nie miał czasu bądź chęci się nią zająć. 

Kiedy Robert dowiedział się o istnieniu Kimy postanowił ją wynająć i zorganizować rejs po Karaibach na Święta Bożego Narodzenia 2012. Wynajęcie łodzi w tym rejonie świata, nawet od kolegi, nie jest jednak sprawą tanią. Robert musiał skompletować załogę, która mogła partycypować w kosztach, zaproponował więc udział Piotrkowi. Spodobał nam się ten pomysł na wakacje, zwłaszcza, że nigdy wcześniej na Karaibach nie byliśmy ani nie mieliśmy też okazji spędzać Bożego Narodzenia w tropikach. W ten sposób my poznaliśmy Kimę. 

Na Karaibach czekała na nas niespodzianka - łódź zupełnie nie była gotowa do naszej podróży. Pływała resztką sił, a wiele rzeczy po prostu nie działało. Dobrze, że Piotrka relaksują naprawy i majsterkowanie, bo na tych wakacjach tego typu rozrywki miał pod dostatkiem. Mnie, z kolei, przypadły w udziale gruntowne porządki, bo wszystko lepiło się od brudu. Wakacje rozpoczęliśmy więc od pracy. Na szczęście, po tych wszystkich zabiegach okazało się, że Kima to jednak jeszcze całkiem sprawna i żwawa łódka, i gdy już dostała odrobinę atencji ochoczo opłynęła z nami południową część Karaibów. 

Należy też nadmienić, że Kima zaniedbała się dość mocno również z wyglądu, jest odrapana i ogólnie prezentuje się dość ubogo. Myślę, że żaden luksusowy yacht nawet nie spojrzałby teraz w jej kierunku. Jak to jednak mówią, każda potwora znajdzie swojego amatora. Ten sterany wyglad, to cecha, która urzekła Roberta. Na wyprawę po Amazonce lepiej nie mieć łódki sugerującej wyglądem, że jest na niej coś wartościowego. Kima nawet przy najszczerszych chęciach nie mogłaby takiego wrażenia sprawiać i dlatego Robert zdecydował się ją kupić, tym bardziej, że miał okazję ją przetestować na morzu i wiedział, że wbrew pozorom, drzemie w niej jeszcze spory potencjał. 



Nasza biedna, zaniedbana Kima z bliska





Tym sposobem Kima nareszcie zyskała właściciela, który ma chęci, siłę i środki, aby podreperować jej zdrowie i podnieść trochę na duchu. Niestety póki co, nie dostanie ona drogich ciuchów, a biżuterię będzie musiała trzymać schowaną w pudełku, bo ma grać rolę steranej życiem, ledwie zipiącej staruszki, by nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi.  Po powrocie z Ameryki Południowej spróbujemy jednak również przywrócić Kimie dawny blask. 

Mała dygresja, bo w chwili, gdy piszę te słowa, słońce właśnie zaszło i powoli zaczyna się ściemniać. Dziś zachód słońca był czysty jak łza - tylko ogniste koło i ani jednej chmurki dookoła. Niebo po zachodzie jest gładziutkie jak aksamit i mieni się wieloma kolorami: z ognistopomarańczowego płynnie przechodzi w świetlistoszary, który dalej niepostrzeżenie zmienia się w lila, a potem fiolet, resztki błękitu i aż do nadchodzącego ze Wschodu granatu nocy. Czy w Europie niebo też ma tyle kolorów? Nigdy nie zwróciłam na to uwagi, ale też nigdy chyba niebo nie stanowiło tak wielkiej części otaczającego mnie krajobrazu. W Londynie to w ogóle rzadko widać niebo, bo przez większą część roku jest ono przykryte szczelną warstwą stalowoszarych chmur, więc tym bardziej cieszy mnie, ze mam go teraz tyle nad soba. Korzystam ile się da, i codziennie je sobie obserwuję i podziwiam.



Opowieść o naszym pobycie tutaj nie byłaby pełna, gdybym nie wspomniała o Krzyśku. Jest to tajemniczy kolega Roberta, który od paru miesięcy mieszka na łodzi i się nią teoretycznie zajmuje. W zasadzie to niewiele o nim wiadomo, a ja też nie dopytuję, bo wydaje mi się, że w tym przypadku lepiej jest wiedzieć mniej. Jedno jest pewne, życie ma dość burzliwe. Podobno w latach osiemdziesiątych wyjechał z Polski nie mogąc podporządkować się ówczesnym władzom. Od tego czasu plywal na statkach, mieszkał parę lat na Bahamach, ma stamtąd żonę (która mieszka w Londynie), a nawet obywatelstwo bahamskie. 

Skąd wziął się na Karaibach nie wiem, ale miał podobno zajmować się Kimą pod nieobecność Roberta. Teraz przez parę tygodni mieszka z nami na łodzi i trochę urozmaica nam życie. Generalnie nigdy nie ma pieniędzy i większość dnia spędza na brzegu na internecie i kombinowaniu kasy na paczkę papierosów, którą później spala przez resztę dnia. Czasem znosi jakieś części bądź jedzenie nie wiadomo skąd i głównie irytuje Piotrka swoimi ingerencjami w funkcjonowanie łodzi. Jednak jak ma chęć, to potrafi też być użyteczny. Zna tutaj wiele osób, a także sporo lokalnych potraw i zwyczajów, więc często służy nam za przewodnika po tutejszym życiu. Nieźle gotuje, a przede wszystkim robi świetny makaron z owocami morza oraz rewelacyjną zupę rybną, na myśl o której już mi ślinka cieknie. Muszę koniecznie zdobyć przepis. 

Wspominam tu o nim dla porządku, ponieważ jest on teraz częścią naszego życia i pewnie przewinie się przez parę najbliższych wpisów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz