Pierwszą wycieczką, jaką odbyłam była wyprawa do ogrodu botanicznego w Roseau. Pomna niezwykłego przeżycia podczas wizyty w ogrodzie botanicznym na St. Vincent w zeszłym roku, gdzie przewodnik w 40 minut, które pozostały do zmierzchu dosłownie obiegł z nami część parku odkrywając przed nami tajemnice świata kryjących się tam roślin z pasją i wiedzą, której nie powstydziłby się nawet Sir David Attenborough, uznałam, że i na Dominice warto będzie skierować kroki w podobne miejsce.
Piotrek dalej w szale naprawiania i ulepszania otoczenia odmówił uczestnictwa w tej wyprawie. Stwierdził, żebym poszła najpierw sama sprawdzić czy warto, żeby on poświęcił temu miejscu swój cenny czas ;-). Pozostało mi zatem pójść i wybadać teren.
Piotrek dalej w szale naprawiania i ulepszania otoczenia odmówił uczestnictwa w tej wyprawie. Stwierdził, żebym poszła najpierw sama sprawdzić czy warto, żeby on poświęcił temu miejscu swój cenny czas ;-). Pozostało mi zatem pójść i wybadać teren.
Na wszelki wypadek zrobiłam mały wywiad w internecie, aby wiedzieć czego się mogę spodziewać. Wikipedia z miejsca ostudziła mój entuzjazm informując mnie, że owszem ogród botaniczny w Roseau był niegdyś najpiękniejszym miejscem tego typu w regionie. Został założony przez Anglików w roku 1898 i hołubiony przez kilka następnych dekad. Niestety w 1979 roku huragan David położył temu kres dewastując większą część parku.
Nie zraziwszy się przepowiedniami Wikipedii, wszak od huraganu minęło już 35 lat i była szansa, że w tym czasie co nieco odbudowano i wyhodowano, zapakowałam aparat do torby i powędrowałam łapać busa do Roseau.
Pan kierowca był na tyle uprzejmy, że dowiózł mnie pod sam ogród. Próbował za to naliczyć mi podwójną stawkę za przejazd, jako że panuje tu zasada, iż niezorientowany biały człowiek musi zapłacić więcej. Na szczęście jeśli biały człowiek zdołał się już rozeznać w lokalnych cenach i zechce to zasygnalizować z reguły szybko odpuszcza mu się ten podatek od koloru skóry i niewiedzy. Być może z resztą jestem niesprawiedliwa, może inny cennik dotyczy wszystkich nietutejszych niezależnie od rasy. Taką politykę na przykład przyjęto tu we wszystkich miejscach odwiedzanych przez turystów. Stawki zazwyczaj są te same przy czym mieszkaniec Dominiki uiszcza ją w EC, a przybysze zza morza w dolarach US. Jakby na potwierdzenie tego faktu, pierwszą rzeczą, na którą się natknęłam tuż po opuszczeniu busa, była następująca tabliczka wisząca obok wejścia do toalety.
Jeśli takie jest oficjalne podejście do turystów, czy można się dziwić drobnym przedsiębiorcom, że próbują stosować tę samą strategię? :-)
Moim oczom ukazał się raczej zadbany park niż ogród botaniczny. Nie znalazłam kasy, ani przewodników, za to na równo skoszonych trawnikach piknikowała część mieszkańców Roseau. Młodzi chłopcy grali w rugby. Dziewczynki grały fałszując niemiłosiernie na instrumentach dętych. Ogólnie cały obrazek prezentował się dość sielankowo i naprawdę nie wiem czemu nie zrobiłam zdjęcia. Chyba wciąż liczyłam, że właściwy ogród botaniczny jeszcze się nie zaczął i byłam bardziej nastawiona na znalezienie wejścia, niż uwiecznianie scenek rodzajowych.
Jednak im dłużej szłam, tym bardziej przekonywałam się, że ani kas ani też żadnego innego wejścia niż to, przez które wjechał bus, tutaj nie ma. Przez park idą dwie drogi, na szczęście mało ruchliwe.
Przechadzając się zatem trawnikami pomiędzy ulicami oglądałam nieznane mi drzewa i krzewy. Niestety opisane były tylko dwa, wspomniany wyżej baobab oraz indyjski banyan, akurat te, które i tak można było dość swobodnie rozpoznać. Reszta pięknych drzew i krzewów pozostała tajemniczo anonimowa, a szkoda, bo miło by było wiedzieć na co się patrzy. Pozostało mi porobić zdjęcia, co ciekawszym okazom i później mozolnie odkrywać ich nazwy w internecie.
Przechadzając się zatem trawnikami pomiędzy ulicami oglądałam nieznane mi drzewa i krzewy. Niestety opisane były tylko dwa, wspomniany wyżej baobab oraz indyjski banyan, akurat te, które i tak można było dość swobodnie rozpoznać. Reszta pięknych drzew i krzewów pozostała tajemniczo anonimowa, a szkoda, bo miło by było wiedzieć na co się patrzy. Pozostało mi porobić zdjęcia, co ciekawszym okazom i później mozolnie odkrywać ich nazwy w internecie.
Strączyniec drzewiasty, po angielsku nazywa się trochę ładniej Golden Shower (Złoty prysznic) |
Czerpnia gujańska, zwana po angielsku cannonball tree (czyli drzewo kul armatnich) ze względu na swoje duże okrągłe owoce |
Figowiec bengalski (banian) z Indii |
Surmia, zwana też katalpą |
Albizia karaibska - przeogromna |
Petrea volubilis |
Palma wachlarzowa pochodząca z Azji Południowo-Wschodniej |
Star apple (nie doszukałam się polskiej nazwy), roślina tutejsza |
Butea monosperma, zwana też Ogniem Lasu, pochodzi z Azji Południowo-Wschodniej |
Dotarłam również do afrykańskiego baobabu, który podczas huraganu David w 1979 przewrócił się na zaparkowany pod nim autobus, na szczęście pusty, więc nikt nie ucierpiał. Baobab leży tam do dziś na pamiątkę tego wydarzenia.
Trafiłam też na ptaszarnię, w której za gęstą siatką trzymane są lokalne endemiczne gatunki papug, Sisserou i Jacko, ale miejsce to było nieczynne. Odeszłam bez żalu, bo zdecydowanie wolę zobaczyć te papugi przypadkiem na wolności niż tutaj w klatce. Po drodze kolorowe tablice obwieszczały istnienie jakiegoś szlaku. Prowadził dzikszą ścieżką na górę zwaną Morne Bruce, podreptałam zatem z nadzieją na coś ciekawego.
Na szlaku |
Dominicka jaszczurka ziemna lub ameiva dominicka (Dominican Ground Lizard) |
Ale mam nadzieje, ze uaktualnilas tez przy okazji wikipedie? ;-) - widzx
OdpowiedzUsuńHehe, nie, a myślisz, że powinnam? :-)
OdpowiedzUsuńPro publico bono! ;-)
OdpowiedzUsuńPędzę uaktualniać zatem, trzeba znów zrobić coś dla świata ;-)
OdpowiedzUsuń