czwartek, 31 lipca 2014

Zakupy, pieczywo i pasiaste rybki

Dziś miałam zrobić wieksze zakupy. Muszę przyznać, że nie za bardzo lubię chodzenia po sklepach na Dominice, bo zmusza mnie ono do pojechania do Roseau i tam łażenia po całym mieście (a w zasadzie plątania się po ulicach uważając, aby mnie nie przejechali, bo w Roseau chodnik to luksus, na który pozwoliło sobie niewiele ulic) w poszukiwaniu rzeczy, które są mi potrzebne. Niestety sklepy nie są zaopatrzone najlepiej, więc konkretna lista zakupów oznacza wiele chodzenia po różnych sklepach, bo nigdy nie wiadomo gdzie co się akurat dostanie. Nie mam nic przeciwko chodzeniu, ale nie kiedy jestem objuczona jak wielbłąd z plecakiem i przybywającymi w rękach siatami, (ach, gdzie jesteś mój kochany samochodziku, wydany na pastwę losu obcym ludziom, podczas gdy ja szwędam się tu samotnie po mieście targając masę kilogramów na swych biednych barkach!), a potem jeszcze muszę się z tym wszystkim upchać do malutkiego busika wypełnionego ludźmi do ostatniego miejsca, bo busy z przystanku w Roseau odjeżdżają dopiero wtedy, gdy wszystkie siedzenia zostaną zajęte.

Tym razem jednak doszłam do wniosku, że moja lista zakupów jest na tyle długa, że nie wyobrażam sobie chodzenia z tym wszystkim po całym mieście w pojedynkę. Próbowałam namówić Piotrka, żeby pojechał ze mną i pomógł mi to dzwigać, ale on oczywiście miał już gotową listę zadań na dziś i zbył mnie niechętnym parsknięciem. Krzysiek, który od tygodnia czeka na kasę za jakąś tam robotę, zaoferował, że pojedzie ze mną jak tylko dostanie pieniądze, więc z cichą radością przełożyłam zakupy na inny dzień. 

W tej sytuacji zdecydowałam, że w zamian wybiorę się do piekarni, bo cały czas szukam tutaj drożdży, aby móc upiec jakieś normalne bułki. Na Dominice każde pieczywo jest od razu pakowane w nylonowy worek, co oznacza, że bez wzgledu na rodzaj chrupiącej skórki się tu nie uświadczy. Poza tym chleb tutaj przypomina tostowy, a przy naszym ledwie zipiącym akumulatorze uruchomienie tostera nie wchodzi w rachubę. Pozostaje zatem jeść bułki, które z kolei są w większości słodkie lub w najlepszym razie słodkawe, więc mocno stęskniliśmy się za wytrawnymi, chrupiącymi bułeczkami. Niestety, mimo intensywnych poszukiwań, do tej pory nie udało mi się znaleźć tutaj drożdży, ale ostatnio natchnęło mnie, że może uda mi się wydębić trochę w piekarni i nareszcie będę mogła powrócić do jednego z moich ulubionych zajęć, czyli pieczenia chleba. 

Piekarnia, o której myślałam znajduje sie dość daleko, prawie w Roseau, więc nastawiłam sie na dłuższy spacer. Niestety okazało się, że w tutejszych piekarniach chleb owszem pieką, ale drożdży jakimś cudem nie mają, bo ciasto jest wyrabiane gdzieś indziej i tylko bladym świtem i daleko stąd, w zasadzie to nie wiadomo dokładnie gdzie, a z resztą teraz to tam już i tak jest zamknięte. Ciężko było mi się z dogadać z panią ekspedientką, gdyż była w tym czasie zajęta słuchaniem muzyki z telefonu i do konwersacji ze mną łaskawie wydłubała słuchawkę z lewego ucha. Prawemu pozwoliła jednak słuchać dalej, by móc podśpiewywać sobie w czasie, kiedy ja do niej mówiłam. Uwagę niestety miała niepodzielną na trzy, więc każde pytanie musiałam powtarzać jej po kilka razy, bo się biedaczka nie mogła skoncentrować. Sugestii, że gdyby wyłączyła na moment muzykę to szybciej by nam poszło, nie zrozumiała już kompletnie i ewidentnie zabrakło jej też sprytu, by wpaść na ten genialny w swej prostocie pomysł samej. Poddałam się zatem i powędrowałam dalej z nadzieją na bardziej rozgarnięte rozmówczynie w innych miejscach. Niestety nigdzie nic nie wskórałam, wszyscy odsyłali mnie do supermarketu, w którym wiedziałam, że drożdży nie ma, bo sprawdzałam regularnie. Wizja własnoręcznie wyprodukowanych świeżutkich i pachnących bochenków odpłynęła w siną dal.  

Znużona spacerem w tym lejącym się z nieba żarze wrociłam zatem na łódkę. Na szczęście woda w morzu była dziś pięknie niebieska i czysta i wprost wymarzona, by się w niej zanurzyć i zmyć z siebie pot i kurz, więc niezwłocznie to uczyniłam. Chłodna i orzeźwiająca toń morza z miejsca mnie ukoiła i orzeźwiła. Wziełam kamerkę i sfilmowalam nareszcie moje ostatnie rybie odkrycie, a mianowicie małe pasiaste rybki, które żyją pod łodzią i czyszczą ster i śrubę od silnika Kimy. To podobno garbik pasiasty (a po angielsku sergeant major), którego może niektórzy znają z akwarium :-). 

Żyją one na rafach i żywią się planktonem, skorupiakami, mniejszymi rybami i glonami. Nic dziwnego, że postanowiły zostać naszymi sąsiadami z dołu. Kimę porastają glony, więc mają tutaj stałe źródło pożywienia, a przy okazji oddają nam niesamowitą przysługę regularnie czyszcząc dno łodzi. 

Później udało się zatrzymać lokalnych rybaków, którzy akurat dziś przywieźli tuńczyki. Udało się kupić dwie mniejsze rybki tak ponad kilogram każda, wiec dziś znów szykuje się rybia uczta na obiad. Postaram się o niej wspomnieć w następnym wpisie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz