niedziela, 10 sierpnia 2014

Trafalgar Falls

Pewnego dnia wpadł do nas na łódź Donny, nurek, który czasem pracuje dla Samanthy i Billy'ego. Chciał on, żeby Piotrek naprawił mu jakieś bliżej mi nieznane urządzenie. W czasie, gdy mój mężczyzna zajmował się naprawą gawędziliśmy sobie przyjemnie o tym i o owym aż w końcu z rozmowy wyniknęło, że Donny mieszka w miejscowości Trafalgar w górach niedaleko wodospadów o tej samej nazwie. Wytłumaczył nam jak można tam dotrzeć z Loubiere, a po wycieczce zaprosił do siebie. Powiedział, że prowadzi bar oraz zajmuje się sprzedażą ziół (kuchennych!) w doniczkach. Wodospady, bar i zioła - czegóż można chcieć więcej. Rozentuzjazmowałam się szczerze wizją tych atrakcji i nawet Piotrek ocknął się na moment ze swego amoku naprawczego i wyraził chęć odbycia wycieczki. Umówiliśmy się zatem, że zadzwonimy do Donny'ego jak będziemy się tam wybierać, choć zapewniał on nas, że będzie siedział murem w barze przez następny tydzień i nie trzeba dzwonić, wystarczy wpaść. Gdy zapytałam o adres, powiedział, że adresu nie ma, ale że wszyscy we wsi go znają, więc wystarczy zapytać o niego a ktoś nas pokieruje. 

Już po trzech dniach Piotrkowi udało się oderwać od swych pilnych projektów i wreszcie mogliśmy wyruszyć. Pojechaliśmy do Roseau, by tam przesiąść się na busa jadącego do Trafalgaru. Siedzieliśmy w tym busie jakieś pół godziny czekając aż zapełni się on do ostatniego miejsca. Kiedy bus ruszył ze zdziwieniem odkryliśmy, że zamiast jechać drogą prowadzącą w góry, wykręcił on z powrotem do centrum Roseau. Klucząc jednokierunkowymi ulicami miasta dojechał do sklepu AGD i tam się zatrzymał. Jedna z pasażerek wysiadła i poszła do sklepu. Zażartowałam, że pewnie kupiła kuchenkę gazową i właśnie ją grupowo odbieramy, gdy, ku mojemu zdziwieniu, w drzwiach pojawiła się obsługa taszcząca… kuchenkę gazową. Teraz nastąpił moment konsternacji jak tu upchnąć takiego kloca do busika pełnego ludzi. Męska część pasażerów ochoczo zabrała się do pomocy, a damska do udzielania porad. Po 15 minutach kuchenka została zapakowana i ruszyliśmy dalej. Wreszcie wyjechaliśmy z Roseau i pojechaliśmy już we właściwym kierunku. Górzysty krajobraz za miastem jak zwykle nas zachwycił. 

Dotarliśmy na miejsce, gdzie przy kasach czekał na nas komitet powitalny złożony z małych ptaszków i jaszczurek. 













Po uiszczeniu opłaty (US$5 na osobę) ruszyliśmy ścieżką w góry. Szlak jest łatwy i krótki, lecz nie pozbawiony uroku. 
Paprotka ;-)




Szliśmy około 10 minut zanim natknęliśmy się na platformę widokową, z której ujrzeliśmy cel naszej wycieczki. Wodospady są dwa, mieszkańcy zwą je Ojcem i Matką. Ojciec jest wysoki, chudy i niełatwo się do niego zbliżyć, a Matka nieco niższa, ale za to kształty ma pokaźniejsze i jest też bardziej dostępna :-) 


Ojciec

Matka

Piotruś nie byłby sobą, gdyby usiadł podziwiać widoki, zaraz zostawił mi torbę i pognał gramolić się na wielkie głazy, by dotrzeć pod sam wodospad. 


Ja zostałam grzecznie w bezpiecznej odległości. Raz, że nie pozostawiono mi wyboru, a dwa, że pomimo zamiłowania do trekkingu, wdrapywania się na skały oraz łażenia po kamorach zwyczajnie nie lubię. Po trzydziestce wreszcie dotarło do mnie, że skoro nie lubię, to nie muszę pchać się w takie miejsca za wszelką cenę (wcześniej zawsze lazłam ;-)). Postanowiłam, że tym razem skorzystam z tej komfortowej sytuacji, tym bardziej, że wodospad był zbyt silny, aby się pod nim kąpać.


W czasie, gdy Piotrek zmierzał do swego celu, a ja kontemplowałam otoczenie zaczeło napływać coraz więcej turystów. Łatwy i krótki szlak sprawił, że z nienacka pojawiły się ich krocie i zaraz rozpełzli się po całej okolicy jak mrówki. Większa część turystów z wyższym poziomem testosteronu podążyła za Piotrkiem pod sam wodospad, a kobiety i dzieci zostały bliżej mej skromnej osoby. Zrobiło się tłoczno i gwarno, co nastroiło nas do odwrotu. 

Kiedy wracaliśmy szlakiem napotkaliśmy pięknie mieniącą się w przebijających się przez dżunglę promieniach słonecznych sadzawkę. Czym prędzej ustawiłam aparat by uwiecznić ten widok i przystąpiłam do szukania ładnego kadru. 

































Piotrka szybko znudziły moje wysiłki fotograficzne, więc ruszył dalej, by po chwili wołać mnie z dalszej części szlaku. Podążyłam grzecznie za nim i zaraz mym oczom ukazał się kolejny zachwycający widok. Przed nami na kamieniu stała przepiękna szara iguana. Patrzyła na nas spokojnie i bez strachu. Uwielbiam iguany z ich wielkimi oczami, ciekawymi grzebieniami i wyglądającym na miłe w dotyku ciałkiem (nie miałam przyjemności zapoznać się z żadną taktylnie. Nie czekając na nic przystawiłam aparat do oka, ale mój sprzęt się zbuntował i odmówił robienia zdjęć. Walczyłam z ustawieniami przez dłuższą chwilę, ale aparat odmawiał posłuszeństwa. Jaszczur czekał cierpliwie zmieniając pozy na coraz bardziej fotogeniczne, aż wreszcie doczytałam komunikat na wyświetlaczu, że mam za słabą baterię na robienie zdjęć. Oczywiście zgodnie z prawami Murphy'ego zapasowej baterii zapomniałam. Zrezygnowana odwiesiłam aparat na ramię, by choć nacieszyć oczy widokiem tego zwierzęcia na żywo.

Iguana jakby zrozumiała, że to koniec sesji zdjęciowej, odwróciła się i ruszyła w drogę naszym szlakiem obejmując rolę przewodnika. Nie pozostało nam nic innego jak grzecznie za nią podreptać. Szliśmy tak prze parę ładnych chwil, ja na przemian to przeklinając w myślach, że zapomniałam baterii, to zachwycając się faktem, że oprowadza nas po dżungli iguana, aż wreszcie naszej towarzyszce znudził się spacer z nami i zniknęła w krzakach. 

Wkrótce szlak się skończył i dotarliśmy do kas. Podążyliśmy główną drogą do wsi, żeby odwiedzić Donny'ego. Kiedy dotarliśmy naszym oczom ukazały się zadbane w większości domki z pięknymi ogródkami. Jednak pierwsze trzy osoby, których pytaliśmy czy znają Donny'ego kręciły przecząco głowami. Próby dodzwonienia się do niego również spełzły na niczym. Wreszcie trafiliśmy na młodzieńca palącego trawę na ganku swego domu, który udzielił nam bardzo zawiłych wskazówek. Nie do końca je zrozumieliśmy, ale dały nam przynajmniej obraz, w jakim kierunku należy zmierzać. Gdy już wreszcie prawie dotarliśmy do domu Donny'ego, powitała nas jego sąsiadka i powiedziała, że go dziś nie ma. Pojechał do miasta...

Miny nam trochę zrzedły, bo po tych spacerach bardzo liczyliśmy na coś do jedzenia. Ruszyliśmy dalej z nadzieją na znalezienie innego baru po drodze. Niestety jak zwykle na Karaibach w dzień wszystkie punkty gastronomiczne były pozamykane, bo tu przeważająca większość takich lokali otwiera się o 18.00 poza niedzielą, kiedy są zamknięte. Szliśmy długo, ale nic nie znaleźliśmy, aż w końcu udało nam się złapać busa do Roseau, a stamtąd do Loubiere, by czym prędzej wrócić na łódz coś zjeść. :-)

1 komentarz: