czwartek, 14 sierpnia 2014

Zaginął ponton

Zapowiadał się kolejny spokojny dzień, kiedy nagle jedząc sniadanie na rufie (mango i słodką bułkę) zauważyłam, że nie ma pontonu. Początkowo myślałam, że Piotrek gdzieś popłynął, bo nie było go w zasięgu mojego wzroku, ale póżniej zorientowałam się, że siedział na wiatraku próbując go wyregulować. Krzysiek jeszcze spał, więc i on nie mógł nim nigdzie popłynąć. Odpowiedź zatem była tylko jedna, straciliśmy ponton, a tym samym możliwość dotarcia na brzeg, sprawa więc była naprawdę poważna. 

a taki był ładny :-(
Oznajmiłam tę radosną nowinę Piotrkowi, który po kilku nieudanych próbach skontaktowania się z Coast Guard oraz Billym i Samanthą postanowił wyruszyć w morze w poszukiwaniu zguby. 

Wypłynęliśmy zatem bezzwłocznie, Piotrek za sterem a my z Krzyskiem na dziobie wypatrujac oczy za pontonem. Fakt, ze nasz ponton był szary nie ułatwiał poszukiwań. Mimo że morze było tego dnia bardzo spokojne, to jednak z dużej odległości każda załamująca się fala robiła nadzieję, że to nasza zguba. Ja dodatkowo liczyłam po cichu, że natkniemy się na wieloryba albo chociaż delfiny, ale niestety na nie rownież nie trafiliśmy. Po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań straciliśmy nadzieję i wrociliśmy na naszą przystań. 

Teraz trzeba było przedostać się na brzeg, ale jak, gdy nikt stamtąd nie odpowiadał. Powiedziałam, że mogę dopłynąć do pomostu, wziąć przycumowany tam ponton Bobby'ego, znajomego Krzyśka i wrócić nim na Kimę po chłopaków. O dziwo, obydwaj panowie z ochotą przystali na ten pomysł, jako że jestem jedyną osobą z naszej trójki, która regularnie pływa w tym morzu i wiedziałam, że spokojnie do pomostu dopłynę. Oni nie mieli tyle zaufania do własnych sił. Ja jednak nie płynięcia do pomostu się obawiałam, tylko tego czy poradzę sobie z silnikiem na pontonie Bobby'ego. Dotychczas mialam do czynienia tylko z tym z naszego zaginionego pontonu, który był zadbany i wychuchany przez Piotrka, a i tak operowanie tym urzadzeniem szło mi słabo. Na szczęście ponton Bobby'ego miał identyczny silnik, więc zakładałam, że sobie poradzę. Na wszelki wypadek zapytałam chłopaków czy tam wszystko będzie tak samo jak u nas, zapewnili mnie, że tak, wiec przystąpiłam do akcji. 

Dopłynęłam do pomostu, przedostałam się na ponton i odcumowałam go i zaczęłam uruchamiać silnik. Najpierw kluczyk, to łatwe, poźniej odkręcić paliwo, tu już było gorzej, bo paliwo było już odkręcone, a Piotrek tłumaczył mi, że zawsze powinno być zakręcone, bo inaczej wycieka i później nie można uruchomić silnika. (Nie dalej jak wczoraj mieliśmy właśnie taki problem na naszym pontonie, bo Krzysiek zapomniał zakręcić paliwo w czasie, gdy my byliśmy na wycieczce na wodospadach). Poźniej otworzyć dopływ paliwa, tu znowu zong, bo on był już otwarty. No nic, nie poddajemy się, zdjąć bieg, dodać gazu i pociągnąć za linkę. Silnik nie rusza, ciągnę więc jeszcze raz i następny i tak kilka razy, ale bez skutku. Włączam ssanie i znowu kilkakrotnie ciągnę za linkę, ale silnik nie startuje. Teraz myślę, że może jednak coś gdzieś pominęłam w całym procesie, więc zaczynam wszystko od nowa. Dalej nic. Nie pomaga mi fakt, że dwóch ekspertów siedzi na łodzi i gapi się jak ja się męczę z tym cholernym silnikiem. Teraz z resztą jestem już przekonana, że paliwo wyciekło i że na tym silniku nigdzie nie dopłynę. Trzeba będzie płynąć na wiosłach. Biorę je do ręki i z przerażeniem stwierdzam, że jedno z nich jest rozłożone na części, a ja już w lekkiej panice nie jestem w stanie go złożyć. Niestety za wcześnie odcumowałam ponton, więc zaczyna mnie już znosić coraz dalej od Kimy. Pozostaje wiosłowanie jednym wiosłem czego za bardzo nie potrafię, ale co robić nie ma już czasu na naprawy wiosła i silnika. Wiosłuję zatem jak mogę, czując się przy tym jak ostatnia sierota i dziękując opatrzności, że morze jest tego dnia spokojne jak jezioro i nie ma wiatru, więc nie muszę jeszcze walczyć z falą. Wiosłuję i wiosłuję, ale zbliżam się do łodzi w rekordowo żółwim tempie. Na szczęście Kima litościwie odwraca się rufą w moją stronę, więc nie muszę jej jeszcze opływać. W końcu jestem na tyle blisko, że Piotrek może mi rzucić linę i dociągnąć do łodzi. Uff udało się!!!

Piotrek oczywiście z miejsca udziela mi reprymendy, że za wcześnie odcumowałam. To prawda, błąd, który mógł mnie sporo kosztować, ale cóż, jakoś dopłynęłam, a gdyby nie ja, siedzieliby na Kimie jak kołki nie będąc w stanie dopłynąć na brzeg. Okazuje się, że cała techniczna mądrość robi się całkiem bezużyteczna, gdy kondycji brak ;-) 

Gdy ponownie wsiadamy na ponton by pojechać do miasta Krzysiek uruchamia silnik za pierwszym pociągnięciem linki. Pytam go, co ja w takim razie źle zrobiłam, ale nikt nie jest w stanie mi odpowiedzieć. Krzysiek tylko tłumaczy mi, że w tym silniku nie zakręca się paliwa i nie zamyka dopływu, bo coś jest zepsute. Jak miło, że teraz mi to mówi, może gdybym wiedziała wcześniej nie spanikowałabym, że bak jest pusty...

Teraz pozostaje jechać do Roseau, aby zgłosić zaginięcie pontonu na policję. Pani na komisariacie jest bardzo miła na koniec przeprasza nas za wszelki kłopot i zapewnia, że na Dominice takie rzeczy dzieją się bardzo rzadko. Coż z tego, skoro nam się akurat przydarzyło. 

Przechodzi nam co prawda przez myśl czy to czasem nie sprawka Krzyśka i Bobby'ego. Okazuje się bowiem, że "pożyczyli" oni już sobie wcześniej czyjś ponton z zamiarem sprzedania go na innej wyspie. Poza tym, Krzysiek mógł też w ramach złośliwości odwiązać ponton w nocy, w odwecie za to, że Piotrek dzień wcześniej zdobił mu awanturę za to, że bezmyślnie spuścił paliwo z pontonu do morza. Nikogo za rękę nie złapaliśmy, nie mamy ani pewności ani dowodów, ale różne myśli nam po głowach chodzą.

Potem idziemy zrobić wywiad gdzie i za ile można kupić ponton. Okazuje się, że kupno używanego pontonu jest na Dominice praktyczne niemożliwe, a koszt nowego "jak dla nas" to jakieś EC$4600, czyli około 5000zł. Piotrek poczuwa się do odkupienia pontonu Robertowi, więc ta cena podwójnie nas nie cieszy, tym bardziej, że mamy świadomość, że w Anglii podobny ponton moglibyśmy kupić o połowę taniej. 

Wracamy zatem na łódź z nosami spuszczonymi ma kwintę. Pozostaje jeszcze wyznać Robertowi, że straciliśmy jego rzecz, sprawa również niezbyt przyjemna. Na pocieszenie po drodze zachodzimy do meksykańskiej restauracji, gdzie poprawiamy sobie humor homarem i krewetkami, które pochłonęliśmy zanim przypomniałam sobie, że miałam zrobić im zdjęcie :-) oraz mojito.

a tu już o zdjęciu pamiętałam :-)

Po powrocie na przystań Billy oferuje nam, że pożyczy nam swój ponton, musimy tylko wozić nim nurków, gdy będą tego potrzebowali. Robert natomiast bardziej martwi się tym, że nie będziemy mieli czym pływać niż stratą pontonu. Mówi nam, żebyśmy w żadnym wypadku nie wydawali tak ogromnych pieniędzy na ponton na Dominice, że on poszuka czegoś w Anglii. Absolutnie nie chce od Piotrka pieniędzy twierdząc, że dzięki niemu zaoszczędził już na trzy takie pontony i że nie ma o czym gadać. Dzień kończy się zatem zdecydowanie lepiej niż się zaczął :-).





4 komentarze:

  1. Dementuje całkowicie kakoby poczucie własnych sił w pływaniu nie pozwalało mi na doplyniecie do pomostu. Dorota wyraziła ochotę na plyniecie i to nawet z entuzjazmem więc poco się było pchać skoro męska cześć poprostu nie miała ochoty na kompiel. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, no tak, przepraszam, wprowadziłam czytelników w błąd, już poprawiam. Errata: męska część, choć w pełni sił i gotowości, w tej podbramkowej sytuacji po prostu akurat nie miała ochoty na kąpiel...

    OdpowiedzUsuń
  3. piękny komentarz! :D Ubawiałm się do łez.
    To takie typowe: poradzić sobie z czyms trudnym i dostac jeszcze zjebę, że za wolno :)))
    Dorota, podziwiam Twoje osiągnięcie i wiem, że miałaś wielką satysfakcję z tego, że poradziłas sobie z tym pontonem.
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  4. A dziekuję, dziekuję. Troszkę się nastresowałam, ale ostatecznie się udało :-)

    OdpowiedzUsuń